Przegląd katastrof Aktu Penetracyjnego wg Stasia, ... czyli skrócony spis jego mniej bolesnych, turystycznych penetracji.
Uwaga:
Uprasza się wszelkiej maści i płci erotomanów o natychmiastowe opuszczenie "w podskokach" tej strony. Jej tytułowe odwołanie do penetracji bowiem, nie ma żadnego związku z prezentowanymi przez tę grupę, upodobaniami natury erotycznej. Na ten temat zresztą, Stasio już był zeznał - co miał do zeznania - w innym miejscu. Drążenie więc tutaj przez niego tego tematu, mogłoby brutalnie wtrącić nieboraka, w ich oślizłe i zbrukane erotyzmem, ramiona!! A tego, sterane życiem i słabnące serce Stasia, już by nie wytrzymało. Idąc więc wspaniałomyślnie Stasiowi "na rękę" w tej sprawie, usilnie uprasza się, by mu jej zbyt boleśnie nie podeptać!! Chociaż coraz częściej sprawia mu ona rozliczne problemy w codziennych czynnościach, jednak Stasio zżył już się z nią tak bardzo, że bez niej, czułby się Stasio jak "bez ręki". A ponieważ "Zwycięzca bierze wszystko" (podobno!), Stasio chciałby obiema rękami (nawet funkcjonującymi cokolwiek wadliwie!), zgarnąć do siebie te - przeoczone przez tamtego - resztki z "pańskiego stołu". Stąd też owa prośba Stasia o uszanowanie ich delikatnej struktury.
(Klikaniem słuchasz lub wyłączasz!) ⇒ ⇗ Werbalne przywołanie tutaj terminu "penetracja", jest tylko próbą przeszukiwania "Cmentarza Zapomnianych Wspomnień" w nadziei, że nie wszystko jeszcze udało się Izoldzie, bezpowrotnie jednak usunąć z pamięciowych regałów Stasia. Kaszlący i plujący kurzem Stasio, odkrywa pozostawione przez nią, resztki m.in. z pobytów za granicami najpierw PRL-u, a następnie (i wciąż jeszcze!) Polski. A to, co wśród tych resztek udało mu się tam odnaleźć, przyszłym badaczom tych tekstów, do ewentualnego wykorzystania przekazuje. Nigdy nie zaliczał siebie do grona tzw. globtroterów, którzy chcą być wszędzie i "na siłę" włazić w znoszone chodaki Toniego Halika. Można powiedzieć, by nie urazić Stasia, że nigdy nie płonął nadmierną ciekawością poznawania świata. Owszem, lubił o nim posłuchać, czy go sobie pooglądać w telewizji. Ale żeby zaraz jego kurzem okrywać swe stopy?! Nie, od tego trochę stronił. Pewnie miało to też związek z materialistycznymi aspektami takich eskapad, ale również z osobowościowymi cechami natury Stasia, które z trudnością akceptowały zbyt długie wtłaczanie go w naturalny reżim zachowań grupowych. Stasio najlepiej czuł się sam i ponosił tego często negatywne skutki - jak choćby podczas czasu wolnego w Trieście. Nie znaczy to jednak, że wcale za granicą nie bywał lub, że bywał tam wleczony! Nie. Jak mu się przypadkowo trafiała okazja, to Stasio brał się z nią "za bary", ulegając jednak troszeczkę wpływom towarzyskiego otoczenia. A więc po kolei.
Pierwszym zagranicznym wojażem Stasia, była wizytacja nieistniejącego już, sąsiedniego i "bratniego" kraju pod nazwą Niemiecka Republika Demokratyczna, a konkretnie jego stolicy Berlina (stolicy, która szczęśliwie się ostała wszelkim polityczno-ustrojowym ruchawkom!). Inspekcja ta, wypadła w zamierzchłych czasach studenckich Stasia i by tam łaskawie postawić swe stopy, Stasio w kraju musiał je "uchodzić po kolana"! A i samo załatwianie czasowe wszystkich formalności, trwało wielokrotnie dłużej, niż pobyt Stasia w wybranym kraju. Trzeba było bowiem, przejść skomplikowaną procedurę "paszportową" (do tzw. "demoludów", można było już wyjeżdżać na pieczątkę w dowodzie osobistym!) i załatwić specjalną książeczkę walutową na limit środków płatniczych oraz ich zakup. Tak więc, by przez jeden dzień wentylować płuca socjalistycznym "zachodem", Stasio musiał je najpierw dobrze przytruć krajowymi formalnościami! Z tego jednodniowego zaś pobytu, Stasio pamięta tylko: 1. Wytworne śniadanie, spożyte na świeżym powietrzu pod telewizyjną wieżą na wybetonowanym Alexanderplatz, złożone z zakupionych 2 suchych bułek i śmietanowej popitki oraz obiad w jakimś samoobsługowym barze. Obiad zapadł mu w pamięć dlatego, że podchodziło się do okienkowej, szklanej ściany z posegregowanymi daniami w komorach. Po wrzuceniu stosownej opłaty, można było szklane, odblokowane wtedy okienko, otworzyć i pobrać sobie wybrane oraz opłacone danie. Oczywiście, już po otwarciu takiego okienka, można sobie było pobrać i 5 takich samych dań, bo przecież nikt tego nie kontrolował! A i polskie monety, też były przez otwierający automat, wspaniałomyślnie i bez szemrania przyjmowane - co Polacy nie omieszkiwali, skwapliwie wykorzystywać! stasio już tego nie pamięta, ale chyba i on był posługiwał się tą gościnnością automatu. Cięgi, których życie nie skąpiło Stasiowi, uczyniły zeń osobnika na tyle gróboskórnego, że nie zamierza teraz lecieć pieszo "na Berlin", by wyrównywać rachunki. 2. Przemieszczanie się tramwajem po mieście. W tym przypadku Stasio był pod wrażeniem zachowania się autochtonów. Wsiadający do tramwaju tubylec, o ile posiadał uprawniający go do przejazdu dokument lub bilet, podnosił go do góry i wszystkim okazywał. Jeśli takowych zaś nie posiadał, podchodził do topornego "biletomatu", wrzucał doń odliczoną kwotę, toporną korbką odwijał szpulę z biletami w przeźroczystym, plastykowym bębnie i urywał sobie jeden bilet (chociaż mógł ich urwać ile chciał, bo myśl techniczna tej konstrukcji, nie zakładała nieuczciwości osób z niej korzystających!). Obserwujący te zachowania Stasio zyskał pewność, że licznie przybywający do miasta rodacy, muszą położyć podwaliny pod przyśpieszony rozwój tej konstrukcji biletomatu, jak też zwlaszcza myśli technicznej, której owocem ta konstrukcja była. Niestety, był to jedyny pobyt Stasia w tym nadzwyczaj gościnnym dla ludzi przedsiębiorczych mieście, i Stasio nie mógł już potwierdzić - tej postawionej przez siebie - tezy.
Kolejna zagraniczna penetracja, dopadła Stasia w jego pierwszym miejscu pracy. Miejscu, które odkrył dzięki trzem obrazom pokazanym w telewizji podczas słonecznych dni (jeden z tych obrazów, Stasio już zdążył zresztą zapomnieć!) i miejscu, przez które postanowił wracać do domu po otrzymanej odmowie rozwoju zawodowego w Nysie. Stasio z satysfakcją myśli teraz o upadku tamtejszych zakładów motoryzacyjnych, które swoją krótkowzroczną polityką personalną i pamiętnym wykopaniem Stasia "za drzwi", same stoczyły się w niebyt. Bo przecież porażający blask, leżącego u ich stóp profesjonalnego diamentu, mógł tylko przez ślepca zostać zignorowany! Jednak nie dajmy się odciągnąć od zasadniczego tematu, jakim jest penetracja. Można powiedzieć, że ta akurat spadła mu "z nieba". Postanowił z tej możliwości skorzystać, by zaopatrzyć się w materiały do prowadzonego remontu. Materiały, których w tym okresie głoszonego dobrobytu, permanentnie brakowało w jego "mlekiem i miodem płynącym", kraju. Dość wspomnieć, że choć pracował w firmie transportowej na rzecz budownictwa, to kafelki do swojej łazienki musiał Stasio załatwiać, korzystając (wstyd się przyznać!!) z protekcji - na podaniu o nie - swojego kierownika firmy. A i zdarzało mu się pozyskiwać inne, potrzebne do remontu materiały, drogą pozaprawną. Tak więc Stasio poddał penetracji ówczesną Czachosłowacką Republikę Socjalistyczną, tj. południowego sąsiada do którego miał przecież przysłowiowy "rzut beretem". I rzut taki wykonał, wykorzystując do tego rekreacyjny, jednodniowy wyjazd do Pragi, stolicy tego kraju. Materialnymi rezultatami tego aktu penetracji, są zmywalna tapeta na ścianach w kuchni oraz skórzana torba, którą Stasio bardzo lubi. Jej przywóz wiązał się z niemałym ryzykiem, bo m.in. wyroby skórzane, były objęte embargiem wywozowym. Jeszcze kilka tygodni po tym akcie, Stasio słyszał o wciąż przebywających na granicy turystach, konsumujących zakazane owoce, które próbowali przemycić do Polski. Bratnie kraje, były bratnimi jedynie propagandowo. I Stasio to całkowicie rozumiał, skoro kilka lat wcześniej polskie wojsko wespół z innymi - "bratnimi" a, jakże! - armiami, prało "po łapach" gospodarzy za próby sprzątania własnego podwórka. Ducha zaś Stasio specjalnie nie napasł tym wojażem. W pamięci pozostało mu niewiele - urokliwa Złota Uliczka, malowniczy Most Karola z licznymi rzeźbami świętych i widok na hradczański Zamek. Był to bowiem, raczej pośpieszny spacer przy okazji spraw "zaopatrzeniowych", niż jakaś forma zwiedzania miasta.
Na następną peregrynację zagraniczną, Stasio poczekał sobie jakiś czas w kraju. Dopadł go wtedy stan wojenny i dwukrotna zmiana miejsca pracy. I w tej drugiej pracy, Stasio został omamiony opowieściami o finansowej "złotej żyle", jaką są wyjazdy do Rumunii. Podobno wystarczało zawieźć tam pół polskiej apteki (z "Biseptolem" przede wszystkim!), opchnąć to w godzinę na plaży pomiędzy kąpielami w Morzu Czarnym, uzyskane krocie zainwestować w koszulki i majtki oraz wszystko to przywieźć do kraju. W kraju zaś z kolejnym, wysokim "przebiciem cenowym", sprzedać towar wyszarpującym go sobie klientom i przez kilka lat można pracę "na etacie", traktować jak rozrywkę nudnego życia rentiera. Stasio pomyślał, że skoro w tak prosty sposób inni stawali się nababami, to dlaczego on ma zawsze ma pozostawać w tyle i postanowił połączyć wypoczynek z tą trampoliną do finansowego dobrobytu. Wykupił kilkunastodniowy, wyjazd pobytowy w rumuńskiej Mangalii (niedaleko Konstancy) i zainwestował w farmaceutyki, które były dostępne bez recepty, i których przeznaczenia sam nie ogarniał. Pojechał obciążony "towarem wymiennym" i przesiąknięty wizjami finansowe ulewy. Na miejscu okazało się jednak, że najlepsze interesy, są zawierane za szczelnie odeskowanym parawanem placyku dla nudystów, na którym siadywali "tekstylni", przerzucając towar dla gołych osób handlujących. O takiej formie handlu, Stasio nie był jednak wcześniej poinformowany i jej nie uwzględnił w swojej drodze do finansowego raju. Generalnie można ocenić handlowe popisy Stasia, jako generalną klapę i stratę czasu. Niczego właściwie nie zobaczył, bo latał za tekstyliami, na które wymieniał mizerne zyski z mikrego, plażowego handlu farmaceutykami. Właściwie to pamięta jedynie oryginalny transport drogowy w postaci dwóch, czy trzech dwuosiowych wózków, ciąganych przez jeepa, gazowaną wodę mineralną, podawaną w dużych butelkach do każdego posiłku oraz zarekwirowanie sąsiedniego, plażowego stoiska handlowego. Stoisko to, należało do dwóch koleżanek Stasia, z tej samej co i on, grupy biznesowej. Cieszyło się też ono jednak znacznie większym zainteresowaniem, jako że - co by nie mówić! - Stasio nadal nie powalał ani rzeźbą, ani zwłaszcza masą, i na tej plaży, zdecydowanie prezentował się mniej atrakcyjnie od obsługi tamtego stoiska. Opalając się i czasami handlując, konkurentki nie zauważyły nadciągających plażą, przedstawicieli surowego prawa i nie zdążyły ukryć oferowanych towarów. Na nic więc zdały się prośby i płacze! Przedstawiciele prawa podobno znali tylko j.francuski, a tego języka z kolei, nie opanował nikt z grupy Stasia. Panie zostały poproszone do biura obok plaży, do którego początkowo oddalały się z dostojną godnością. Dopiero podobno przed samym budynkiem, jedna z nich spanikowała i dała nogę "w miasto" w stroju bikini. Oczywiście, ujawniła się późnym wieczorem pod hotelem, gdy już się upewniła, że nie zastawiono na nią pułapki w pokoju. Panie były studentkami prawa i uciekinierka najbardziej obawiała się skutków ewentualnego raportu rumuńskich służb dla swojej kariery. Od tego też incydentu, panie zajęły się już tylko głównie opalaniem - co choć powinno pomóc interesom Stasia, właściwie nawet mu zaszkodziło. Nie dość bowiem, że finansowy strumyczek wysychał Stasiowi w oczach, to jeszcze w powstałej pustce handlowej, nie było na czym tych oczu zawiesić. Nie taką więc trampolinę, Stasio wyjeżdżając, sobie wyobrażał!! Miał być prosty spacerek po łatwy szmal, a skończyło się paniczną ucieczką z finansowym "suchym pyskiem", przed ścigającą watahą. Podczas tej eskapady jednak, Stasio nabył dla siebie coś wyjątkowo trwałego! Jeszcze o ty nie wiedząc, zaczął ulegać czarowi następczyni zdradzieckiej Izoldy. Pierwsze, jeszcze nieśmiałe i niemal niedostrzegalne, skutki jej uroku, przemieniły się w uczuciowy gejzer i Stasio zdał sobie wkrótce sprawę, że bez nie nie może już żyć!
Przenosiny Stasia do następnego miejsca pracy, zaowocowały nowymi perspektywami penetracji turystycznej w postaci siedmiodniowego pobytu we włoskim Lignano. Operatywna koleżanka, zorganizowała kilkuosobową grupkę pasjonatów zakładowych wraz ze Stasiem i pewnego dżdżystego, wrześniowego dnia, dołączywszy do reszty grupy, wyruszyli oni na penetrację niewielkiej połaci Włoch. Autokarowa wyprawa, wiodła przez Czechy i Austrię, w której dopadła Stasia brutalnie "zachodnia cywilizacja". Stasio zderzył się tam bowiem, z innowacyjną myślą techniczną w konstrukcji muszli klozetowych. Najczęściej potrzeby fizjologiczne, załatwiano na punktach postojowych przy drogach. Na jednym z takich punktów i po odstaniu swego w kolejce, Stasio na "miękkich" już nogach, zasiadł z ulgą, by dać jej nieskrępowany upust. Unormowawszy tam ciśnienie i odzyskawszy dzięki temu ostrość widzenia, Stasio rozglądał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu czegokolwiek do przywrócenia muszli jej pierwotnego wyglądu. Niestety, ani przycisku, ani rączki, ani chociaż szczotki nigdzie nie dojrzał. A i drzwi też coraz natarczywiej atakowano! Zestresowany do granic wytrzymałości Stasio, nadal się nie poddawał! Ale w obliczu prób siłowego sforsowania drzwi, Stasio zdecydował: "skoro Zachód lubi zaświnione, to on nie będzie się kładł w poprzek!"... i otworzył - atakowane z zewnątrz - drzwi. I wtedy dopadł go ogłuszający odgłos wodospadu, a Stasio nagle pojął, że Zachód lubi jednak wszystko, oprócz Alzheimera w swoich toaletach. W Lignano zamieszkali w willi ze wspólnym z sąsiednią willą, basenem. Wikt załatwiali we własnym zakresie krajowym, "suchym prowiantem". Z tego pobytu, Stasio odnalazł odłamki wspomnień wycieczek do Triestu, Wenecji i wystawną kolację na świeżym powietrzu w Lignano. W jej trakcie, Stasio zdobył wiedzę, że jeśli obsługa nie posługuje się "ludzkim" językiem, to lepiej zamawiać tylko wodę mineralną, a skarmiać się kanapkami z domu! Z dostarczonego im bowiem menu, wybrali sobie najtańsze pizze. Mieli jednak wszyscy, niejakie problemy z porozumieniem się "na migi", co do ich wielkości. W efekcie każde z nich otrzymało danie rozmiarów spodka UFO, które dostojnie spływało na stół z talerza, i które przy kpiących uśmieszkach otoczenia, musieli skonsumować do zamknięcia lokalu. Więcej tych gościnnych progów, już programowo nie odwiedzili i rumieniec ich lica wieńczył, gdy przemieszczali się od tego miejsca w odległości mniejszej niż 100 m. Podróż do Triestu, napełniła zaś Stasia dozgonną traumą. Najpierw autokar opanowali uzbrojeni karabinierzy włoscy w poszukiwaniu kontrabandy lub choćby lichego przestępcy. Dopadli więc Stasia i nieludzkim językiem, próbowali go zmusić do obciążających zeznań. Stasio jednak "pary z gęby" nie puścił, więc oni spoglądając z dezaprobatą krzywo na lichą posturę Stasia uznali, że wobec takiego ogólnego niedożywienia, przewóz dodatkowej, suchej bułki, jest ze wszech miar uzasadniony i wykroczenie można mu darować. Jeszcze Stasio nie doszedł dobrze do siebie po tym "policyjnym trzepaniu", a już zdążył zagubić się w tym Trieście. Urządzono w nim mianowicie, czas wolny dla grupy i określono nieodwołalną godzinę opuszczenia miasta. Opracowawszy sobie, pewną - zdawało się! - zasadę bezpieczeństwa, Stasio wybrał się na samotny spacer po mieście. Zasada zaś miała być bezbłędna: wystarczyło iść połowę wyznaczonego czasu mając ścianę budynków po lewej ręce. Następnie dokonując zwrotu o 180 stopni, poruszać się mając ścianę po prawej stronie. W efekcie przybyć się powinno w te same miejsce wyjścia i dokładnie o wyznaczonym czasie. Niestety, Stasio nie dopracował szczegółów. Opuściwszy market, do którego nieopatrznie wlazł, Stasio stwierdził, że nie poznaje ani otworu, który go wypluł, ani - o, zgrozo! - ulicy, na którą go wypluto. Stasio tylko dlatego nie "zdębiał", bo wpadł w panikę. Czas odjazdu zbliżał się nieubłaganie i jedyne, czego Stasio był wtedy pewien, to faktu, że znajduje się w Jugosławii! Gorączkowo atakując tubylców językami, z których właściwie żadnego nie znał, Stasio mokry od potu i z pianą na ustach, dosłownie w ostatniej chwili dopadł niemal ruszający już autokar. Nikogo w nim - oprócz, oczywiście, Stasia - nie brakowało i uznano, że widać ten wybrał wolność, prosząc akurat w tym kraju o azyl. Stasio w domu pozostawił mamusię, rybki i psa, więc nie w głowie mu były uroki swobody - zwłaszcza z koślawymi znajomościami językowymi. Gdy jego stłamszona - triesteńskim incydentem - psychika, niepewnie stawała "na nogi", ryzykant Stasio, wybrał się na kolejną eskapadę - tym razem do Wenecji. To oryginalne, wyspiarskie miasto, tak go oczarowało, że następnego dnia wkręcił się do innej grupy wycieczkowej i ponownie sycił swe oczy jej urokiem. Tym razem jednak zrobił to samotnie! Płynął główną arterią komunikacyjną miasta - Wielkim Kanałem (Canal Grande) pod urokliwymi i malowniczymi: Mostem Rialto, na którym prowadzona jest działalność handlowa oraz przeprawowym Mostem Akademickim. Był na Placu (na którym karmił niemal oswojone gołębie) i w Bazylice Św. Marka (do której nie wpuszczano nadmiernie roznegliżowanych osób - zwłaszcza kobiet). Widział też ostatnią drogę skazańców do więzienia przez Most Westchnień, na którym żegnali się oni z widokiem wolności na czas orzeczonej kary. Odwiedził też samotnie dzielnicę o niesławnej nazwie Ghetto (Getto), w której dawnymi czasy wolno się było osiedlać tylko Żydom i - jako jedynej nacji - budować sobie w tym wyznaczonym miejscu, wyższych budynków z uwagi na nałożony im obowiązek lokacyjny. To więc nie Niemcy są autorami tej nazwy, jak Stasio błędnie domniemywał. Nie przypuszczał też wówczas, że nie była to jego ostatnia wizyta w tym wyjątkowym mieście! W mieście, które na jego oczach nieuchronnie odchodziło w przeszłość, tonąc. Mimo bowiem, zaangażowania ogromnych środków finansowych i ludzkich na całym świecie, jego los - zwłaszcza wobec nasilających się zmian klimatycznych - wydaje się być przesądzony. Ono nie odejdzie szybko, szybciej odejdzie Stasio - ale ze świadomością, że zdążył zobaczyć miasto, które też za nim podąży!